Kiedy wsiąkniesz w świat kryptowalut, chcesz o tym mówić. Ekscytacja, nowe możliwości, poczucie, że bierzesz udział w czymś przełomowym. Ale gdy próbujesz o tym rozmawiać z najbliższymi… zderzasz się z czymś twardszym niż niedźwiedzi rynek – z niezrozumieniem. I wtedy zaczynasz się zastanawiać: czy warto?
Kiedy zaczynałem interesować się kryptowalutami, byłem podekscytowany jak dziecko w sklepie z zabawkami. Czytałem, oglądałem, analizowałem. Po nocach czytałem newsy, śledziłem wykresy i oglądałem youtuby :D . Dla mnie to było odkrywanie zupełnie nowego świata. Naturalne więc było, że chciałem o tym opowiedzieć najbliższym – rodzinie, znajomym.
No i właśnie wtedy zderzyłem się ze ścianą...
Pierwsza rozmowa była z tatą. Siedzieliśmy przy stole, piliśmy piwko zero i opowiedziałem mu, że zainwestowałem kilkaset złotych w coś, co nazywa się kryptowaluty a konkretniej w Bitcoina. Myślałem, że się zainteresuje. On tylko spojrzał rzucił:
– A to jest przypadkiem kolejna piramida finansowa jak Amber Gold?
Czułem się trochę jak dzieciak, który przyszedł się pochwalić rysunkiem, a ktoś mu powiedział, że źle trzymał kredkę. Próbowałem tłumaczyć, że jest to nowa technologia, nowe możliwości ale nie trafiało do niego, że coś czego nie można mieć fizycznie może być "walutą". Zamknąłem temat.
Z mamą było podobnie. Bardziej zmartwiona niż krytyczna, zapytała:
– A to legalne? Żebyś tylko nie stracił...
Oczywiście, że się bała. Ale czułem, że nie widzi, co mnie w tym fascynuje. Tylko potencjalne zagrożenie. Wtedy zrozumiałem, że to nie jest tylko kwestia tego, że „nie rozumieją technologii”. Tu chodziło o coś głębszego.
Żona natomiast na początku była mocno zaniepokojona. Nie chodziło o to, że mnie nie wspierała – wręcz przeciwnie. Ale kiedy pierwszy raz powiedziałem, że chcę zainwestować część naszych oszczędności w coś, co przypominało cyfrowe kasyno, spojrzała na mnie z lękiem w oczach.
– A jeśli wszystko stracimy? – zapytała cicho. I miała rację, żeby pytać.
Z jej perspektywy wyglądało to jak coś totalnie niepewnego, nieznanego i potencjalnie groźnego dla naszej stabilności. A prawda jest taka, że świat inwestycji w krypto naprawdę niesie ze sobą duże ryzyko.
Nie jesteśmy robotami – nawet jeśli coś się "kalkuluje", emocje zostają.
Dlatego zanim w ogóle wrzuciłem pierwsze środki na giełdę, spędziliśmy wieczór rozmawiając. Nie tylko o krypto, ale o tym, gdzie jesteśmy finansowo jako rodzina. Ile możemy zaryzykować, czego się boimy, co by się stało, gdyby się nie udało.
Dziś już nie pyta z lękiem, ale z ciekawością. Zyskała zaufanie nie do rynku – ale do mnie.
Moi rodzice dorastali w czasach, kiedy „bezpieczne pieniądze” to były oszczędności w gotówce schowane gdzieś w domu. Gdzie ryzyko to było coś, czego się unika, a nie coś, co się kalkuluje. Inwestowanie? To robią „bogaci ludzie z Warszawy, a nie my”. A ja tu wyskakuję z jakimś wirtualnym pieniądzem, którego nawet nie da się dotknąć.
Rozmowy o krypto pokazały mi, jak bardzo różnimy się w postrzeganiu wartości, bezpieczeństwa, przyszłości.
Dla mnie decentralizacja to wolność.
Dla nich – chaos.
Dla mnie smart kontrakty to przyszłość umów i prawa.
Dla nich – jakieś „sztuczki”.
Dziadek zawsze trzymał trochę pieniędzy „w złocie” – dosłownie. Miał schowaną złotą monetę (pamiętam jako dziecko jak się nią fascynowałem). Kiedyś powiedziałem mu, że Bitcoin jest jak cyfrowe złoto. Pokiwał głową, a potem zapytał:
– Ale jak go schowasz w szufladzie?
Nie potrafiłem odpowiedzieć tak, żeby to miało dla niego sens. I to było OK. Bo zrozumiałem wtedy, że nie każdy musi rozumieć wszystko, co dla mnie ważne.
Z czasem pojawiły się inne reakcje – nie tylko sceptycyzm, ale też… interesowność. Znajomy zapytał:
– To może ty mi kup coś tam, skoro się znasz? A jak zarobimy, to się podzielimy.
Z jednej strony to był jakiś rodzaj zaufania. Ale z drugiej – ogromna presja. Co jeśli stracimy? Jak wytłumaczę, że rynek się załamał? Nie jestem doradcą finansowym. Zacząłem unikać takich tematów.
Nie dlatego, że się wstydzę. Ani dlatego, że temat mnie już nie jara. Wręcz przeciwnie – dalej jestem głęboko w krypto. Ale przestałem szukać zrozumienia tam, gdzie go raczej nie znajdę.
Przestałem oczekiwać, że każdy musi widzieć świat tak jak ja. I to dało mi spokój.
Zamiast przekonywać rodzinę, że „Bitcoin zmieni świat”, skupiam się na tym, by być obecny w rozmowie – ich rozmowie. O sprawach, które są im bliskie. A jeśli kiedyś temat wyjdzie naturalnie – spokojnie i bez emocji – to super. Jeśli nie – też w porządku.
Zrozumiałem też coś bardzo ważnego (choć nie tylko wtedy :) ) – że nie musimy rozmawiać o wszystkim, żeby się kochać i być blisko. Moja rodzina może kompletnie nie rozumieć, co to staking, czym się różni layer 1 od layer 2, czy dlaczego wolę trzymać swoje środki w sprzętowym portfelu, a nie w banku.
Ale to nie znaczy, że mnie nie wspierają.
Mama może zapytać, czy „te twoje bitcoiny są bezpieczne” – i wiem, że to pytanie nie wynika z braku wiedzy, tylko z troski. Tata nie rozumie blockchaina, ale pyta, jak się trzymam. Żona po przeprowadzanych rozmowach jest spokojniejsza i wspiera mnie. A dzieci? Dzieci jak tylko widzą gdzieś znaczek Bitcoina od razu wołają "Tata patrz Twój Bitcoin" :)
Najważniejsze nie jest to, czy rozumieją temat, tylko czy rozumieją mnie.
Dziś wiem, że nie każda rozmowa musi być debatą. Nie każdy musi być przekonany, zainteresowany, ani nawet otwarty. I nie ma w tym nic złego. Każdy ma prawo mieć swoją perspektywę. A ja nie muszę jej zmieniać.
Jeśli naprawdę potrzebuję rozmowy o krypto – mam znajomych których ten temat kręci tak samo jak mnie. Tam znajduje wspólny język bez tłumaczenia. Ale w domu – mam relacje, które nie zależą od tego, czy ktoś zna różnicę między Proof of Work a Proof of Stake.
Nie każdy musi rozumieć.
Nie każdy musi być przekonany.
Ale każdy zasługuje na szacunek – i miejsce przy stole.
📌 Chcesz zacząć w krypto z głową, ale nie wiesz od czego?
👉 Mam dla Ciebie bezpłatny kurs „Zaczynam w Krypto”
📩 Link znajdziesz tutaj: www.zaczynamwkrypto.pl